Forum www.deandrei.fora.pl Strona Główna
 Home    FAQ    Szukaj    Użytkownicy    Grupy    Galerie
 Rejestracja    Zaloguj
07.04.11 - 2500m

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.deandrei.fora.pl Strona Główna -> Wiecznie Zielone Pastwiska / Sonador [*] / Treningi
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ev
Pensjonariusz
PostWysłany: Czw 17:35, 07 Kwi 2011 Powrót do góry


Dołączył: 07 Mar 2011

Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Przyszłam dzisiaj do stajni ciągnąc za sobą skrzynkę ze szczotkami i innymi szpargałami. Turkocząc kółeczkami dotarłam na myjkę i postawiłam skrzynkę pod ścianą. Kiedy odblokowałam zamknięcia pobiegłam szybko do siodlarni i zaczęłam rozglądać się za hakiem Sonador. Kątem oka spojrzałam na zapakowane w pokrowiec siodło rajdowe, jednak ściągnęłam ukochane, czarne siodło wyścigowe. Przez ramię przerzuciłam ogłowie, złapałam w zęby bat i podreptałam z powrotem na myjkę. Tam rozłożyłam bambetle na swoich miejscach, wyciągnęłam z torby uwiąz i podreptałam do boksu kasztanki.
Wyciągnęłam z kieszeni kilka cukierków cukierków poczęstowałam nimi sąsiadów rudej. Oczywiście Zenyatta dostała dwa, żeby mi potem nosa między kratami nie usiłowała wcisnąć do kieszeni.
Ruda wystawiła zaciekawiona łeb przez bramkę i domagała się miziania. Uzbrojona w kieszeń wypchaną smakołykami weszłam do jej boksu i zaczęłyśmy bawić się we friendly, tym razem przy pomocy uwiązu. Zdziwiło mnie, że stała przez cały czas spokojnie i tylko kiedy przejechałam jej po udzie, to położyła po sobie uszy. A kiedy dotknęłam tylniej nogi, strzeliła taiego barana, że odskoczyłam pod ścianę, jakoś tak instynktownie broniąc swoich zębów.
Potem przeszłyśmy do naszych kochanych ćwiczeń rozciągających. Klacz chętnie schylała się po cukierka. Na boki też było dużo lepiej niż wtedy, kiedy zaczynałyśmy. Teraz bez problemu brała cukierka usytuowanego przy jej zadzie. Wyglądała trochę śmiesznie, ale ona zawsze tak wygląda kiedy robi coś innego niż bieganie. Potem zostały nam jeszcze nogi. Prawą nauczyła się podnosić nawet na najmniejszą komendę, za to z lewą wciąż miała problemy. Jednak nawet za małe tupnięcie zawsze ją nagradzam.
W końcu poklepałam ją po szyi, pogłaskałam po chrapkach i podpięłam uwiąz. Tego dnia nie miałam ochoty zbytnio się odzywać. Może nie było to dobre, ale nie odczuwałam takiej potrzeby.
Wyczłapała za mną z boksu i powlokłyśmy się ospale na myjkę.

Tam przypięłam ją na jednym kantarze i namęczyłam się trochę, żeby stanęła w miarę normalnie (przytuliła mi się lewym bokiem do ściany). Sięgnęłam po szczotkę ryżową i zaczęłam walczyć z ogromną ilością zaklejek na zadzie. Widać było, że zdążyła już dzisiaj wyjść na pastwisko i porządnie się wytarzać. Po jakiś dziesięciu minutach można było uznać, że Sońka faktycznie jest ruda a nie jakaś szarobura i oklejona warstwą brudu. Starałam się dokładnie wyszczotkować miejsce, gdzie leży siodło i popręg, nie chciałam przecież żeby mi się konisko poobcierało. Poprawiłam jeszcze zgrzebłem i zabrałam się do rozczesywania grzywy. Miała pełno węzłów, ale cierpliwie machałam grzebieniem rozczesując pasmo po paśmie. Nie wspomnę już o kupie piachu, na którą nie miałam czasu żeby jej się pozbywać. Wyczesywanie musiało wystarczyć. Zaplotłam na szybko koreczki i przeszłam do męczenia się z ogonem. Tutaj też było dużo pracy ale uporałam się szybciej niż z grzywą. Zaplotłam do połowy warkocz i z westchnieniem ulgi sięgnęłam po kopystkę. Z kopytami nie miałam najmniejszego problemu, więc już po chwili wrzuciłam szczotki do skrzynki i zajęłam się siodłaniem.
Ściągnęłam z haka ogłowie. Jedną rękę położyłam klaczy na nosie, a drugą sprawnie zsunęłam kantar na szyję, zarzuciłam wodze i zaczęłam prosić ją o przyjęcie wędzidła. Na szczęście nie miała z tym dużych problemów i już po chwili zapinałam paski. Teraz przyszła kolej na siodło. Najpierw czaprak, potem podkładka i na tą piramidę siodło. Uznając wszelkie zasady bezpieczeństwa w stajni przeszłam za zadem klaczy na drugą stronę i opuściłam popręg. Pokonując tę samą trasę wróciłam na swoją pierwotną pozycję, schyliłam się po popręg i zaczęłam mocować się z jego zapięciem. Po kilku minutach pozostało mi tylko owinięcie nóg i przesunięcie kopniakiem skrzynki, żeby przypadkiem nikomu nie przeszkadzała.

Wyszłyśmy ze stajni. Zanim jednak postanowiłam zaprowadzić ją do schodków i się na nią wdrapać, podreptałyśmy na maneż. Wcześniej przygotowałam sobie tam wszystkie potrzebne bambetle do lonżowania. Miałam strasznego lenia i nie chciało mi się prowadzić rozgrzewki na torze, za długo to trwało zwykle, a zawracać na trasie było totalnym bezsensem. Uznałam więc, że przed jazdą porządnie wylonżuję kobyłkę, a potem z czystym sumieniem przegonię ją raz albo dwa po torze.
Uznałam, że piętnaście minut nam wystarczy. Do tego jeszcze trzeba dojechać na tor, więc dobrze się rozstępuje. Kłus przerobiła na lonży (za co oczywiście została nagrodzona kawałkiem marchewki) więc jej już go potem odpuszczę.
Wsiadłam na nią ze schodków i nie wciskając nóg w strzemiona ruszyłam stępem w kierunku toru. W między czasie sama musiałam się rozgrzać. Nie mogłam przecież dopuścić do sytuacji, gdzie w połowie dystansu łapie mnie skurcz w łydce czy gdziekolwiek indziej i nie jestem w stanie utrzymać się na grzbiecie klaczy. Dlatego też robiłam starannie krążenia rękami, skłony, młynki, wymachy nogami, półsiady i inne tego typu ćwiczenia. Na tor wjechałam siedząc tyłem do kierunku jazdy co wcale nie zdziwiło obsługi. Na szczęście nikt nie poinformował mnie o jakimś innym koniu na torze, więc pozwoliłam Sońce jeszcze trochę postępować zanim usiadłam jak człowiek i zaczęłam wciskać stopy w strzemiona i sprawdzać stan moich pasków.
- Jaki dzisiaj dystans? – spytał mnie jeden z wielu pomagających kolesi przy bramkach. Złapał wodze pod brodą rudej i zaczął nas prowadzić w stronę maszyny startowej.
- Na rozgrzewkę 1200m – uśmiechnęłam się szeroko. – Może się rozbudzi. Potem przebiegniemy 2500m, niedługo ważna gonitwa – dodałam zakładając sobie na nos gogle.
- ostatnio wszystkie biegacie ponad dwa kilometry…zmierzyć ci czas? – spytał kiedy zbliżaliśmy się do otwartych bramek.
- Jasne! – byłam pełna entuzjazmu, ale nie chciałam wiedzieć jaki będzie nasz czas w pierwszym biegu. To miała być czysta rozgrzewka, bez żadnych szaleństw. Może skupienie się na pracy nad finiszem, albo nad startem. Paszczak spokojnie wszedł do bramki, a kiedy zamknęły się za nami drzwiczki napięła wszystkie mięśnie i czekała na sygnał. Złapałam porządnie wodze, poprawiłam się w siodle i poczułam mocne szarpnięcie. Kratki trzasnęły, a kasztanka wystrzeliła jak z procy. Od razu przyjęłam pozycję. Wypięłam tyłek gdzieś w powietrze, a nos miałam prawie przy szyi klaczy. Ładnie podstawiała zad, cały czas przyspieszała. Weszłyśmy w zakręt, jak zwykle przy zwalnianiu podktnęła się lekko, jednak już po chwili zaczęłyśmy finiszować. Kurczę, takie dystanse wcale nie mają sensu. Dopiero co się wystartowało a już się kończy. Walnęłam ją raz czy dwa batem w dupsko i rozciągnięte wjechałyśmy na celownik. Nie obchodził mnie czas. Ładnie biegła, a wcale się nie zmęczyła. Zwolniłam do kłusa, a już po chwili spokojnie sobie stępowałyśmy na luźnej wodzy, a ja wyciągnęłam nogi ze strzemion. Chwila luzu w nagrodę, a za chwilę przed nami długi bieg. Z pewnością nie zajmie nam to więcej niż 3 minut, ale musiałyśmy się trochę wyluzować.
- Teraz możesz mierzyć – powiedziałam kiedy wciskałam się z powrotem w bramki startowe.
Znowu start. Tym razem mocny i stanowczy. Miałyśmy w zwyczaju wbijać się w czołówkę, jednak ostatnio zauważyłam, że robi się to coraz trudniejsze i jeżeli nie ma się mocnego finiszu, to można się przeliczyć. Rozciągnęła się najmocniej jak mogła. Poganiałam ją swoimi wrzaskami i ruchem rąk. Na prostej nabrała prędkości, przy wejściu lotna zmiana nogi razem z minimalnym zwolnieniem. Uśmiechnęłam się do siebie, kiedy zorientowałam się, że przy zmianie nogi nie zaplątała się o własne kończyny, ani nie pomyliła jej się lewa z prawą. Wyszłyśmy na prostą. Ruda dodała gazu. Cały czas równo trzymała rytm i rzucała łbem jakby w ten sposób chciała przyspieszyć. Usiłowałam ułożyć się w wmiarę opływową pozycję, ale to wypięte dupsko chyba tego nie ułatwiało. Kolejny zakręt. Znowu zmiana nogi. Na szczęście była na tyle skupiona, że odebrała przystkie moje sygnały dobrze i udało jej się nie zahaczyć bez potrzeby kopytami o siebie. Przechyliło mną trochę, ale znowu wyszłyśmy na prostą. Zaczęłam drzeć się jeszcze bardziej. Nie mogłam pozwolić, żebyśmy na zakrętach tyle traciły nie nadrabiając tego prostymi. A w tym byłyśmy naprawdę mocne. Ruda przebierała nogami tak płynnie i naturalnie, że ja w zasadzie byłam potrzebna tylko po to, żeby mówiło się, że ktoś jej dosiada. Zanim weszłyśmy w kolejny zakręt walnęłam ją w dupsko raz czy dwa razy, żeby wiedziała, że jeszcze biegnie. Robiła się coraz bardziej mokra, ale tym sposobem dawała z siebie coraz więcej. Jest typem sportowca, który na zmęczeniu robi najlepsze czasy. Cały czas przyspieszała. W zakręt weszła z impetem, omal się nie przewracając na śliskiej trawie, ale uratowała się przed upadkiem i zaczęłyśmy finisz. Szła na ciągłym posyłie, do tego cały czas zdzierałam gardło dodając jej otuchy i teoretycznie sił. Ścigałyśmy się z wiatrem, a może z duchami dzikich przodków. Celownik zbliżał się do nad coraz bardziej, a ruda nie opadała z sił. Dyszała jak stary parowóz ale wydłużała krok, jakby chciała w ten sposób oszczędzić trochę sił. Na celowniku dałam jej luźną wodzę, żeby wyciągnęła szyję jak tylko może najdalej. Udało się. Byłam z niej naprawdę zadowolona.
Zwolniłyśmy do kłusa i po 200m metrach zaczęłyśmy znowu stępować na luźnej wodzy a ja rozmasowałam sobie łydki. Poczułam jak ktoś zarzuca coś na zad paszczaka. Był to ten chłopak od bramek i nasza czarna derka treningowa. Uśmiechnęłam się przyjaźnie i podziękowałam za troskę.
- Jak poszło? – spytałam kładąc się klaczy na zadzie.
- Całkiem, całkiem.
- Mówisz to każdej, prawda?
- Nie. Myślę, że macie spore szanse na wygranie.
- Niby czego?
- Młoda jest faworytką każdej gonitwy – poklepał ją po szyi.
- Już nie taka młoda. Zauważ też, że jest wiele koni lepszych od niej. Ostatnio jechała na szczęściu – powiedziałam patrząc się w błękitne niebo. Nie mogłam uwierzyć, ze jeszcze kilka godzin temu padało.
- Oj nie przesadzaj, dacie radę – powiedział i w końcu pokazał mi czas. Tak jak myślałam, zmieściłyśmy się w dwóch minutach z groszami. Dokładnie było 2’45’’5. Owszem, mogło być lepiej, ale popracujemy jeszcze nad tym. Przecież zostało nam jeszcze trochę czasu do wyścigu.

Wróciłam do stajni spokojnym stępem w zasadzie całą drogę leżąc na zadzie klaczy i gapiąc się na chmury. Zastanawiałam się podczas tej przejażdżki w jakich to jechać barwać na Memoriale i czy w ogóle nas do niego dopuszczą…
W Deandrei oddałam rudą stajennej, żeby zajęła się jej rozsiodłaniem i wszelkimi zabiegami temu towarzyszącymi. Nie chciało mi się strasznie już nic. Nawet iść do domu i zobaczyć czy ktoś wspaniałomyślny zostawił dla mnie kubek z herbatą, nawet zimną bym się zadowoliła.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.deandrei.fora.pl Strona Główna -> Wiecznie Zielone Pastwiska / Sonador [*] / Treningi Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB :: phore theme by Kisioł. Bearshare